Z początku myślałam, że niewiele się dla mnie zmieni…
W czasie gdy dookoła ludzie kolektywnie zaczęli się kształcić, czytać książki, remontować mieszkania, oglądać nieobejrzane filmy i spędzać romantyczny czas z partnerami – ja byłam w dokładnie tym samym miejscu, co miesiąc temu – na macierzyńskim, pracując z domu, z bobasem, który nie wie, że mamy teraz odpoczywać, mimo że cały świat ma wolne od szkoły i pracy!
Jednak z czasem sytuacja zaczęła się transformować – J. jest w domu na stand baju – najpierw dzień, potem dwa, teraz już będzie z ponad tydzień, potem wyszło to zabójczo błogie, wiosenne słońce i jak gdyby za sprawą czarów każdy w łapkę dostał grabki, a nasz ogród zamienił się w obóz pracy. Posiłki zjadamy pyszne – domowe i starannie przygotowane, każda szafka dostała swoją kolej na przegrzebanie, zminimalizowanie i odkurzenie, J. naprawia, buduje, poluje (na produkty spożywcze), a ja zaczęłam książkę, poczytałam poezję, ćwiczę jogę, a wieczorami medytuję.
Tylko dziecko mi krzyczy i piszczy, a gdyby potrafiło stać – tupałoby nóżkami… I jeszcze wczoraj mówiłam, że nie brakuje mi ludzi, a dziś myślę sobie, że fajnie by było jakby mi tu jakiś ludź jednak przyszedł, a najlepiej to taki pomocny, aby zajął się bobkiem przez chwilę…
[Edit: (dzień później) 29/03/2020 – już stanął i tupie!]
Bo jak się okazuje ta cała aktywność, choć fajna, to w przypadku mamy – nie jest ani realna, ani logiczna, ani zdrowa, ani nawet w złudzeniach na dłuższą metę do utrzymania…( Wiem to dobrze – w końcu napisałam to zdanie schowana za drzwiami łazienki…)
Na ziemię sprowadził mnie też wyrzynający się siódmy ząb, a zaraz po nim ósmy. [Edit: i dziewiąty!]
I tak się oto okazało, że to całe piszczenie nie było bez przyczyny… To samo piszczenie uświadomiło mi też, że – jak z resztą wiedziałam już od samego początku – niewiele się jednak zmieniło: mama okazała się odizolowana od ludzi wcale nie bardziej niż zwykle, organizacja czasu choć jest możliwa, to nieustająco wymaga akrobacji, moja lista rzeczy do zrobienia zmniejsza się ale jak zwykle znacznie wolniej niż by się chciało, a bobas pozostaje nieświadomy otaczającej go rzeczywistości, w związku z czym, poza wyprodukowaniem zębów, zaczął sam siadać i raczkować… [Edit… oraz wstawać!]
Tymi więc forsownymi drogami doczołgałam się do kolejnego wniosku, że jedyne co mogę jeszcze dla siebie zrobić, to wziąć te swoje grabki i odkopać różowe zatyczki do uszu, które kupiłam gdy jeszcze jako bezdzietna singielka wynajmowałam pokój przy ruchliwej ulicy (takie oto ma problemy człowiek śpiący w weekendy do południa (sic!)).
Koniec końców za sprawą tego całego krzyku zrobiło mi się paradoksalnie lepiej, bo już wiem, że z ulgą mogę wrócić do swojego tempa, swojego małego świata i że damy radę żyjąc sobie po swojemu (mimo, że dalej uczę się odpuszczać cokolwiek mnie ciągnie i kusi…).
Powoli też mi się przypomina jakie to fajne uczucie dotrwać do pierwszej drzemki dnia, a która ostatnio wypada już o godzinie 7.30 rano… (kolejny sic!)
A tę ostatnią swoją prawdę to już definitywnie zapamiętam na zawsze: że jakby się człowiek nie nawyginał, z zarazą czy bez, z planem czy bez planu, pod presją czy na chilloucie – to warunki podyktuje mi ten sam ktoś, kto od 7 miesięcy zasiada w centrum mojego wszechświata i twardą (czyt. cudną) rączką rządzi. ❤️
Trzymaj się ciepło i zdrowo,
Karo
.
.
.
.